Polska premiera jOBS odbędzie się 30 sierpnia. Nasza redakcja obejrzy ten film w towarzystwie zwycięzcy naszego konkursu tydzień wcześniej na specjalnym pokazie przedpremierowym 22 sierpnia ale mamy dla Was niespodziankę.

Artur Kurasiński autor bloga AK74 przebywający obecnie w USA miał okazję już ten film obejrzeć i na naszą prośbę napisał dla Was poniższą recenzję. Aby nie przedłużać w tym miejscu oddaję Arturowi "głos".

Do wszystkich fanów Apple - „Jobs” z Ashtonem Kutcherem jako Stevem Jobsem nie jest złym filmem. Jest filmem przeciętnym ze średnią grą aktorską. To naprawdę dobra wiadomość bo film opowiadający o takiej osobie jak Jobs można naprawdę bardzo łatwo zepsuć na wiele sposobów...

Akcja filmu zaczyna się w 1974 roku a kończy przemową Jobsa związaną z debiutem iPoda w 2001 roku i wiernie nawiązuje do wydarzeń z życia założycieli Apple – postać „Woza” jest bardzo mocno wpleciona w scenariusz i ku mojemu zaskoczeniu dobrze zagrana. Na tyle dobrze, że jestem w stanie uwierzyć, że aktor grający Wozniaka dostanie więcej wyróżnień niż sam Kutcher.

„Jobs” nie jest zatem filmem opowiadającym o całym życiu Jobsa a jedynie fragmencie od założenia Apple Computers do zaproponowania Jobsowi posady CEO po okresie „wygnania”. Poznajemy Jobsa jako bosego studenta, który zażywa LSD, sporadycznie uczęszcza na zajęcia (jest w końcu wolnym słuchaczem) i podróżuje do Indii.

Z oczywistych powodów twórcy wybrali pewne elementy, które uwypuklili kosztem innych. Tak więc widzimy założenie i rozwój Apple ale nie widzimy wszystkich szczegółów. Poznajemy historię Apple II i Lisy ale nie widzimy w zasadzie niczego innego. W filmie tym „złym” jest rada nadzorcza Apple a sympatia widzów (przynajmniej tak film jest skonstruowany) lokowana po stronie Jobsa.

Do osób, które nie znają na wyrywki biografii Jobsa film może być lekko nudny albo za trudny w odbiorze – nie będą potrafiły zrozumieć dlaczego główny bohater dokonuje takich a nie innych wyborów (np. kwestia ciąży i relacji z córką Lisą). Ewidentnie grupą docelową są czytelnicy niedawno wydanej biografii Jobsa albo zagorzali fani Apple. Przypadkowy widz będzie ziewał.

Niestety reżyserowi nie udało się oszlifować filmu z patosu (nie ma go co prawda tak dużo jak w przypadku amerykańskich filmów wojennych gdzie po udanej misji cała sala klaszcze i ludzie rzucają się sobie w ramiona) - czasami pojawiają się sceny, które śmiało można przypisać hagiograficzny charakter. Film obfituje w proste przesłania i sceny, które ładnie wyglądają i mają mieć głębię – niestety szwy scenariusza są dość widoczne.

Trzeba przyznać jedno - Ashton Kutcher uciekł spod kosy. Widać, że bardzo dużo czasu spędził na studiowaniu nagrań z Jobsem. Porusza się jak SJ, gestykuluje, intonuje zdania. Dobrze wypada w zdjęciach z okresu „hippisowskiego”. Jest młody i autentyczny. Niestety osobiście nie widziałem ani nie kupiłem „przejścia” między Jobsem lekkoduchem a Jobsem twardym biznesmanem rozgrywającym wszystkich i wszystko.

Ponieważ Ashton Kutcher jest aktorem ze średniej półki to jego gry starcza na to żeby pokazać, że Jobs potrafi śmiać się i płakać. Nie ma w tej roli głębi, jakiegoś naprawdę świetnego pomysłu, niczego co pozwoli wierzyć, że ten obraz przebije kultowych (sam go oglądam parę razy w roku) „Piratów z Doliny Krzemowej
”. Gra aktorska Kutchera nie razi ale po filmie opowiadającym o jednej z najważniejszych postaci rewolucji komputerowej oczekiwałbym wyższego poziomu.

Ashton Kutcher jest (niestety albo stety) i pozostanie ładnym chłopcem przypadkowo podobnym do Steva Jobsa. Jest przede wszystkim aktorem komediowym i udźwignięcie roli założyciela Apple przerosło go. Po wyjściu z kina zastanawiałem się, który z innych aktorów mógłby zagrać Jobsa (nie chodzi o fizyczne podobieństwo) – może Nicholson albo Spacey?

W filmie jest mało scen ze starszym Jobsem. Być może, dlatego że Kutcher w roli Jobsa z 2001 roku – po prostu źle wygląda. Charakteryzacja jest groteskowa a gra aktorska niewiarygodna. Kolejnym problemem z rolą Kutchera jest jego głos, którego aktor nie potrafił zmienić i cały czas miałem wrażenie, że z ekranu padnie sławne „dude where is my car?”

Podsumowując – warto zobaczyć „jOBSa” jako pierwszą próbę zmierzenia się z legendą Steve'a Jobsa. Kolejny film jest już w przygotowaniu – reżyserem będzie Sorkin (ten od „The Social Network”) więc spodziewać się należy wyższego poziomu. Nie warto nastawiać się na zobaczenie wspaniałego obrazu czy gry aktorskiej. Używając porównania – jeśli mówimy o różnicy poziomów to powiedzmy, że oba filmy „Pearl Harbor” i „Helikopter w ogniu” są filmami wojennymi. „Jobs” to takie „Pearl Harbor” ale nie pod kątem efektów czy rozmachu tylko typowo amerykańskiego podejścia do tematu i spłycania wątków.

Steve Jobsa na pewno w grobie się nie przewraca ale Kutcher nie powinien liczyć na dozgonną wdzięczność fanów Apple.

_ Artur Kurasiński_